Przejdź do głównej zawartości

Szwajcarskie zdrowie. Co znajdziemy na sklepowych półkach?

Ostatnio zwracam bardzo dużą uwagę na to, co ląduje w moich garnkach, na patelni oraz co zamieszkuje w lodówce. Staram się, żeby na talerzu pojawiały się różnorodne, kolorowe dania. Odkrywam nowe rodzaje kasz, testuję różne warzywne połączenia, a mój Youtube w polecanych wyświetla mi już głównie Vegan Recipes. To o czymś świadczy.

Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie nagła zmiana punktów zaopatrzeniowych z polskich na szwajcarskie.

Wydawać by się mogło, że przecież tutejszy (szwajcarski) klimat, umiłowanie natury i wysoki poziom opieki zdrowotnej (tak słyszałam) powinien sprzyjać zdrowym nawykom żywieniowym. Tymczasem moje dotychczasowe wycieczki do sklepów (sieciowych supermarketów z jedzeniem, bo tylko na takie możemy sobie na razie pozwolić) kończą się zazwyczaj bolesnym rozczarowaniem.

Przejdźmy do sedna.

Pieczywo



Życie od tygodnia na dmuchanych bułkach, pszennych chlebusiach udających żytnie oraz chałkach (a wszystko to kosztuje niemało) bardzo daje mi się we znaki. Przed wyjazdem jadłam głównie pełnoziarniste pieczywo z przemiału. Ciemne, ciężkie w dłoni i pachnące.
Tutaj ciężaru chleba prawie nie czuję po włożeniu go do koszyka w sklepie. Dziś postanowiłam się zbuntować i obrałam sobie za cel dnia znalezienie lepszego pieczywa.
W trzecim odwiedzonym sklepie znalazłam jeden chleb, który w składzie ma mąkę pełnoziarnistą, wygląda i pachnie jak nasz razowiec. Wszystkie pozostałe na półkach to białe dmuchańce.
Chyba pora znaleźć jakąś porządną piekarnię - choć nasza kieszeń zapewne to odczuje.

Warzywa i owoce - podstawowe, bez wymysłów

Szczypiorek i pietruszka zapakowane prawie próżniowo w cieniutkie kopertki z folii to mój hit. Koperku do tej pory nie znalazłam. 10 gramów szczypiorku kosztuje 3,80zł w jednym z najtańszych sklepów spożywczych. Aż się boję wycieczki na bazar warzywny.
Kalafior, cukinia i brokuły dostępne bez problemu w dobrej cenie. Papryka, pomidory, sałata również. Zarówno wyglądem, jak i smakiem nie odbiegają od polskich. Jesteśmy uratowani!

Podobnie ma się rzecz z owocami. Jabłka (w miarę ok, choć drogie), gruszki (nieeee, niedobre), banany (jak to banany) - wszystko dostępne od ręki. Muszki owocówki też takie jak u nas, ale bardziej natrętne (właśnie jedna mi dzwoni jak komar koło ucha).

Bułka tarta

Sprzedawana jest w supermarketach w kartonikach. Smakuje czymś dziwnym, ale na pewno nie bułką tartą. A taki pyszny kalafior był wczoraj na obiad! A wiecie jaki jest jedyny powód, dla którego tak chętnie jem kalafior? Tak, bułka tarta. Stąd osobny akapit, bo mi trochę przykro było ;)





Mąka, makarony, kasze

Póki co wszędzie króluje biała. Znalazłam też dzisiaj mąkę, której nazwa w moim wolnym tłumaczeniu z niemieckiego to "półbiała". Zakładam, że też nie do końca zdrowa.
Makarony są tanie. Gdy ktoś planuje oszczędny tryb życia, to zaopatrzenie się w pokaźne paki makaronów i sosów ze słoika to jeden z pierwszych kroków, jakie powinien poczynić po przeprowadzce.
Kasze - to już towar dość "wymyślny" jak na szwajcarskie supermarkety. Niestety wyboru pt. jaglana, gryczana, pęczak nie ma. Zazwyczaj na półce stoi jeden rodzaj kaszy, o ile w ogóle sklep ma jakiś w swojej ofercie. Chcesz zjeść kaszę na obiad? Lepiej kup ją z wyprzedzeniem, bo umknie Ci pół dnia na szukaniu lub przepłacaniu.






Czekolada, słodkości

Nie można lepiej trafić. Regały z czekoladą są wypchane od podłogi po sufit wszelkimi możliwymi dobrami narodowymi. Nawet w najtańszych sieciówkach nieźle się nagłowisz i napatrzysz, zanim wybierzesz tę jedną jedyną. Ceny czekolad z supermarketu są bardzo przystępne, często są promocje (wielopaki) i taki Lindt wychodzi nawet taniej niż w Polsce. Nic, tylko siadać, rozpakowywać i pobudzać endorfinki. Ja najczęściej rozbudzam je przy Nipponach, czyli wafelkach z dmuchanego ryżu w czekoladzie. Mój ulubiony niemiecki przysmak.


Mleko, przetwory mleczne, sery

Nie mogę narzekać. Smakuje mi tutaj wszystko. Żałuję jedynie, że nie ma twarogu w zwartej formie (takiego, który można zmielić na farsz lub kluseczki). Twaróg śniadaniowy to raczej taki serek do smarowania. Jogurty naturalne są bardzo zwarte i kwaśne.
Zawsze na opakowaniu znajdziecie informację, czy produkt pochodzi z surowego, czy z pasteryzowanego mleka. Jako fanka owsianki nie mogę narzekać. Smakuje mi nawet bez dodatków słodzących.



Kiełbaski, mięso, wędliny

Tutaj jest już trochę gorzej, gdyż sieciówkowe supermarkety, chcące sprzedać tego typu produkty raczej stawiają na cenę, niż na jakość. Znalazłam dzisiaj Bio kiełkbaski (pierwsze od tygodnia), które w składzie mają 60 procent mięsa. Mięso dobrej jakości jest drogie. Trochę płaczę w rękaw, kupując szynkę, bo cenę ma interesującą ;)






Z moich obserwacji...

Lubię się rozglądać, jestem dość dobrym obserwatorem i choć nie zaglądam ludziom w koszyki sklepowe, to przy wykładaniu produktów na taśmę przy kasie czasem zerknę w stronę tego, co kupuje ktoś przede mną. O ile w Polsce zauważyłam ostatnio tendencję do bardziej przemyślanych i zdrowszych zakupów, o tyle tutaj zazwyczaj tylko w naszym koszyku znajduję staranniej wybrane produkty. Szwajcarzy robią zakupy w dużym pośpiechu (a panie i panowie na kasie to już w ogóle mistrzowie szybkości, serio!). Zazwyczaj czytając etykiety blokuję przejścia między półkami i ludzie dziwnie na mnie patrzą, gdy czytam skład kolejnego chleba z półki i starannie odkładam go na miejsce. Szwajcar po prostu podchodzi do półki, zgarnia, co mu potrzebne i idzie dalej. Czy to efekt znajomości produktów oferowanych przez daną sieć? Być może, ale raczej nie jest to znajomość ich składu, czy efektów, jaki ten skład ma na zdrowie.

Przyznaję, że lepsze etykiety przekładają się na wyższe ceny, jednak zdrowie mamy tylko jedno i choć czasem jest trochę kulawe i trochę na bakier, to to nie jest argument, żeby przestać o nie zabiegać. Jedzenie jest ważne i to obojętnie, czy wyznaje się zasadę "żyć, aby jeść", czy "jeść, aby żyć".



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zawsze jest coś do roboty! Prawda? :)

Bardzo mnie zainspirował ostatni felieton Szymona Majewskiego dla "Zwierciadła". Majewski porusza w nim kwestię "bezsprawia", czyli stanu, w którym zrobiliśmy już wszystko, co mieliśmy do zrobienia i możemy w końcu oddać się... niczemu. W jakim tonie się wypowiada? Otóż informuje czytelnika uprzejmie, że "bezsprawie" nie istnieje. Szuka go bowiem od kilkudziesięciu lat i ZAWSZE jest jeszcze coś, co trzeba zrobić. Czasem już wydawałoby się, że jesteśmy krok od "bezsprawia", a tu nagle zza rogu wyłania się kolejna rzecz do zrobienia/kupienia/czy choćby myślenia o niej. Dawno żaden felieton nie został w mojej świadomości na tak długo i nie myślałam o nim tak intensywnie jak w przypadku tej strony A4. To była naprawdę jedna z najbardziej wartościowych stron A4, jakie przeczytałam. Moja miłość do "Zwierciadła" znów zakwitła. Dochodzę do wniosku, że wniosek Majewskiego jest trafny i że ja też, mimo usilnych starań takiego "bezspraw

"Dziewczyna z pociągu" by Paula Hawkins

Tak, pamiętam, gdy wystawy księgarń były zastawione w egzemplarzach tej książki. Całkiem dawne czasu to były. Wtedy jeszcze nie miałam czasu, żeby czytać dla przyjemności. Wróć - czas miałam, ale nie przeznaczałam go na czytanie dla przyjemności, bo moja lista priorytetów miała na górze inne pozycje. Na szczęście z wiekiem człowiek idzie po rozum do głowy i krok po kroku te priorytety przestawia. Dzięki temu ostatnio sięgnęłam właśnie po "Dziewczynę z pociągu", bo naczytałam się ochów, achów i, jak to ja, musiałam sprawdzić, czy są słuszne i nie na wyrost. Czytanie rozpoczęłam w piątek wieczorem. Postanowiłam zacząć od 1-2 rozdziałów. Przeczytałam spokojnie i nie powiem, żebym nie mogła się oderwać. "Książka, jak książka" - pomyślałam - "nic nadzwyczaj trzymającego w napięciu". Zostawiłam więc lekturę na sobotę. Od rana, strona po stronie, rozdział po rozdziale zostałam wciągnięta w fabułę. Czytanie książek z kryminalnym motywem ani trochę do mni

Ranne ptaszki

Słowo „ranne” ma dwa znaczenia, prawda? Przypadek? Nie sądzę ;) Latorośle mają to do siebie, że czasem budzą nas o dziwnych porach. Zazwyczaj nie jest to jednak 13, tylko np. 5 rano. Dzisiaj była to 5:54. Gdy latorośl zdecyduje jednak, że to tylko próbny alarm i wraca do łóżka spać, to ja wtedy mam dylemat. Wyjścia są dwa: 1)     jak najszybciej wtulić głowę z powrotem w poduszkę i próbować zasnąć (z reguły kończy się to zaśnięciem, któremu towarzyszą koszmary, np. ostatnio gryzł mnie krokodyl w takim porannym śnie). A gdy już faktycznie się znów obudzimy po, tym razem, prawdziwym alarmie latorośli (zapewne przed 7), to jestem najbardziej niewyspanym człowiekiem świata 2)     jest jeszcze drugie wyjście - wstajemy! I tak już jestem rozbudzona, więc wielkiej krzywdy nie ma, jednak po rachunku godzin snu, którego pospiesznie dokonuję na palcach jednej ręki, wydaje mi się, że to trochę głupie nie dać sobie jeszcze 37 minut więcej (nawet jeśli z koszmarami) Dzisiaj wybr